Kulinarnie

A miało być tak pięknie… przykro mi kurczaku – do gara. Rosół drobiowy.

Ostatni, dumny wpis “Cześć luty” i słowa “idzie luty, podkuj buty” oraz podtył brzmiący “nie dam się zimie” odbiły mi się czkawką… W myśl powiedzenia Człowiek myśli, Pan Bóg kreśli. Poszło nie tak. Wszystko poszło nie tak. Poskładało mnie jak sto pięćdziesiąt w zaledwie trzy godziny. Dlatego dzisiaj powstał wpis “wiwat rosół drobiowy”!
W zeszłym tygodniu, we wtorek wyszłam, jak co dzień, z domu do pracy. Zdrowa. W pracy z godziny na godzinę, z minuty na minutę słabłam, co manifestowało się głośnym kaszlem i subtelnymi kroplami potu na czole. Wystarczyły trzy godziny i czułam się jak dętka. Podpierałam podbródek o biurko i ostatkiem sił wyszkrobałam najbardziej potrzebne maile. I zwiałam. Zwinna w tym momencie zdecydowanie nie byłam, krok był raczej posuwisty a najbardziej leniwy żółw pokonałby mnie w przedbiegach.

 

Okazało się, że to infekcja wirusowa. Grypa, zwyczajna i pospolita a jakże złośliwa, bezlitosna i upierdliwa. Kropek padł do łóżka i pierwsze 2,5 dnia przespał w przeliczeniu po 20 godzin na dobę. Spał dzielnie, w końcu sen to zdrowie. Dalsze dni grzecznie leżał w łóżku a wszelkie próby powstania kończyły się zabawnym (bądź nie) helikopterem w głowie. Eh no… Więc Kropek nadal leżał. Doleżał do poniedziałku (ooo następny tydzień…) i wrócił do pani doktor po pomoc numer 2.

Infekcja bakteryjna. Kto by się tego spodziewał? No kto??? A skoro bakterie to wiadomo… i na nic się zdały piskliwe przypomnienia, że “ja nie chcę antybiotyku”… cóż, jak mus to mus.

 

Ostatnie dni to pasmo rosołu. Wszyscy dookoła trąbili, że to najlepsze lekarstwo. Od pani doktor począwszy ale i teściowa, brat z Kanady, przyjaciółki a i nawet Mr Hubby coś w głowie świtało. Dostawałam ten rosół codziennie. I codziennie grzecznie spożywałam. I już tak delikatnie tego rosołu dość miałam… bo ile można, szczególnie iż rosół to ja lubię ale tylko mój… No taki dziwak ze mnie i tyle. Mój jest najlepszy ale musi być w środku tygodnia, a nie na niedzielny obiad. Kropka.

Po ataku bakterii na osłabiony organizm (i na wirusy w sumie, choć nie jestem pewna czy jeszcze są, czy już poszły sobie precz) stwierdziłam, że przyszła kolej na ten mój. Własny, ulubiony. Rosół drobiowy. Taki najbardziej lubię. Ja wiem i znam teorię, że rosołki z mieszanego mięsa najbardziej wartościowe ale Kropek ma swój smak i lubi co lubi. Każdy też ma swój patent na rosół, swoje proporcje (bo składniki z drobnymi wahnięciami mięsnymi te same). I każdy jest dobry, byle smakował. Jedne są bardziej żółte, z wielkimi okami a drugie delikatne i prawie bulionowe. Wolność Tomku w swoim domku. Czy jak to tam szło…

Rosół drobiowy by mua – w skrócie, bo jestem pewna iż dla Ciebie ten Twój (vel Twojej mamy) jest najlepszy:
Składniki:

włoszczyzna w sporej ilości i udka kurczaka bez skóry (w skórze gromadzi się wszystko co “be” i nie potrzebuję tego w rosołku).

Przygotowanie:

umyte i obrane jarzynki oraz mięso zalewam zimną wodą i gotuję kilka godzin na bardzo małej mocy, tak by “pyrkało” sobie ledwie, ledwie. Szumowiny zbieram. Doprawiam solą i pieprzem. Podaję gorące z brązowym ryżem lub prażoną kaszą gryczaną i pokrojonymi jarzynami.

 

W tej mojej doli-niedoli gotuję sobie ten rosołek. Już całkiem ładnie pachnie i zbieram się, by coś mądrzejszego napisać. Bo póki co z mózgu istna sieczka i 2 + 2 nijak 4 się miało. Dlatego wybacz, obiecuję się poprawić i szybko wrócić z nową weną do pisania. I brzuszkiem pełnym rosołku. 🙂 .

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *